the story about:
why I write
Czytałam niedawno esej o tytule Why I write, autorstwa jedynej w swoim rodzaju, Joan Didion. Jest to tekst z 1976 roku, ujęty w zbiorze „Let me tell you what I think”, w którym autorka wyjaśnia, dlaczego w życiu zajmuje się pisaniem. W jego wstępie przyznaje, że sama tych słów nie wymyśliła, a ukradła je od Georga Orwella. Dzisiaj ja robię to samo, bowiem zarówno tytuł, jak i treść, zainspirowały mnie, aby postawić przed sobą identyczne pytanie. Why I write?
Didion w swoim tekście odpowiada: Piszę wyłącznie po to, by dowiedzieć się co myślę, na co patrzę, co widzę i co to oznacza. Czego chcę i czego się obawiam. I jej słowa są mi niezwykle bliskie. Gdybym to ja miała odpowiedzieć na to pytanie, dodałabym „co czuję” na samym początku tego zdania. I akurat w moim przypadku, byłby to jego najważniejszy fragment.
Odkąd pamiętam, pisząc wyrażam to, co czuję. Przelewanie słów na papier pomaga mi wychwytywać, nazywać, rozumieć i nadawać znaczenia.
Tym samym, porządkuję swój wewnętrzny świat, który przez niezwykłą wrażliwość na to, co na zewnątrz, sprawia wrażenie nieustającego, kosmicznego wręcz, chaosu.
Opisując historie, zależności i emocje, nabieram perspektywy, przekształcając tym samym, zdarzenia w doświadczenia.
Przez lata, nie posiadając zasobów oraz możliwości ekspresji werbalnej, to właśnie w ten sposób, nauczyłam się rozmawiać ze sobą na papierze. Niezapisana kartka niejednokrotnie stanowiła dla mnie ujście dla tego, co niewypowiedziane. Była powiernikiem i bezpieczną przestrzenią, w której nikt nie ocenia, ale też, do której nikt nie ma dostępu. Ten aspekt niesie za sobą wiele korzyści, równocześnie jednak, może implikować pewne trudności. Łatwo jest bowiem ulec pokusie, zaniechać konfrontacji i zamknąć swój umysł tylko na to, co twoje. Gdy jesteś jedynym ze sobą rozmówcą, opisujesz świat z własnej perspektywy, posługując się przy tym, tylko tym językiem, który dobrze znasz.
The limits of my language means the limits of my world. // Ludwig Wittgenstein
Brené Brown, u której trafiłam na ten cytat, w swojej książce „Atlas of the heart”, porównuje język do pewnego rodzaju portalu. Portalu do tworzenia znaczeń, łączenia, leczenia, uczenia się, samoświadomości. Dostęp do właściwych słów może otworzyć cały wszechświat – pisze Brown. Ja w ogóle lubię słowo wszechświat. Jest w nim zawarta pewna magiczna nieskończoność, dająca przy tym poczucie nieograniczonej wolności.
Dla mnie wszechświat to cały człowiek. Bezkresny zbiór połączeń, doświadczeń, przeżyć, emocji i historii, ograniczony jedynie granicami ciała i języka właśnie.
Sieć zależności, w której jedno przenika się z drugim, trzecie wynika z pierwszego, ale bez czwartego całość nie miałaby sensu. Gdy myślę o tym, przychodzi mi do głowy jeszcze jeden cytat, tym razem z książki Klara i Słońce, autorstwa Kazuo Ishiguro. Porównuje on ludzkie serce do domu z pokojami, gdzie wchodząc do jednego, odkrywasz kolejny, a w nim kolejny i jeszcze kolejny, ciągle dowiadując się czegoś nowego.
Czy wierzysz w coś takiego jak ludzkie serce? Nie chodzi mi oczywiście o organ. Pytam o serce w znaczeniu metaforycznym. O ludzkie serce. Myślisz, że coś takiego istnieje? Coś, co czyni każdego z nas jedynym i niepowtarzalnym? Przez chwilę załóżmy, że jednak istnieje. (…) Może okazać się czymś w rodzaju domu z wieloma pokojami. (…) A teraz wyobraź sobie, że weszłaś do jednego z tych pokojów – i odkryłaś w nim kolejny pokój. A w nim kolejne. Pokoje w pokojach, a w nich kolejne pokoje. Czy nie tak właśnie będzie wyglądała próba nauczenia się serca Josie? Czy nie okaże się, że bez względu na to, jak długo chodzisz po tych pokojach, wciąż pozostają inne, do których jeszcze nie weszłaś?
W mojej interpretacji te pokoje to nasze historie. Jesteśmy matrycą naszych emocji, wspomnień, myśli, pragnień i nadziei. Za każdą z nich stoi kawałek naszej osobistej historii.
Wszystkie się ze sobą w jakiś sposób łączą. Jedna wynika z drugiej, inna jest konsekwencją kolejnej. Bez żadnej z nich nie bylibyśmy dzisiaj w pełni tym, kim jesteśmy. Każda z tych historii, nawet w najmniejszym kawałeczku, składa się na całość, którą jesteśmy MY.
Na samym końcu tego fragmentu, Ishiguro pisze, że serce jest skomplikowane ale ma swoje granice. Jest gdzieś koniec tego co można się o nim nauczyć. Nie umiem powiedzieć czy ma rację, ale w moim odczuciu na pewno to, co granic nie ma, to sposób naszej interpretacji. Możliwości opisu, sposoby opowiadania własnych historii, ich przedstawienie oraz zrozumienie. Wszystko to jest nieskończone. I ogromną, jak nie największą rolę, odgrywa tu właśnie język, którym się posługujemy.
Mając odpowiednie słowa wyrazić można wszystko. A na pewno wiele. Im bogatszy jest nasz język tym bogatszy jest nasz świat. Tym łatwiej też jest nam go objaśniać innym, a to przecież dobra komunikacja jest podstawą relacji międzyludzkich i prowadzi do wzajemnego poznania.
Język jakim się posługujemy ma wpływ nie tylko na relacje z innymi, ale w równym stopniu na relację jaką mamy sami ze sobą. A gdy na warsztat bierzemy tak delikatny temat, jakim są nasze emocje waga języka jest szczególna.
Idąc dalej za Brown, to właśnie słowa, za pomocą których opisujemy naszą rzeczywistość, mają na nią bezpośredni wpływ. Niezwykłą moc, która nadaje kształt i tworzy obraz naszego odbioru zarówno otaczającego nas świata, jak i świata wewnątrz nas. Dlatego tak ważne jest, aby zwracać uwagę na to, co oraz jak do siebie mówimy na co dzień.
Nasze rozumienie emocji własnych i innych jest kształtowane przez to, jak postrzegamy, kategoryzujemy i opisujemy przeżycia emocjonalne – a te interpretacje są w dużej mierze oparte na języku. (…) Język nie tylko komunikuje nasze uczucia innym ludziom, lecz kształtuje rzeczywisty efekt i emocje, które czujemy. Kiedy używamy niewłaściwym etykiet, zmieniamy sposób, w jaki ich doświadczamy.
Dzisiaj, gdy przeglądam swoje nastoletnie pamiętniki, muszę przyznać, że mój wszechświat był dość mocno ograniczony. Królują w nich głównie dwa wyrazy: kocham i nienawidzę. Wszystkich po kolei. Zmienność tych stanów emocjonalnych wyznaczana była raczej przez dni, bardziej niż tygodnie, ale ich cykliczność utrzymywała godne podziwu, regularne tempo. Do dzisiaj pamiętam siłę tych emocji wyrażaną proporcjonalnie wielkimi literami na całą szerokość kartki oraz napis ja się zabiję wygrawerowany w drewnianym biurku. Dość ekstremalnie, chce mi się dziś powiedzieć.
Co więcej, przyznać należy, że kocham i nienawidzę to dość ubogi zasób słów jak na ilość możliwych emocji, które odczuwamy jako ludzie. Każda z nich jest skrajna i niesie za sobą adekwatny emocjonalny ładunek. Dosłownie więc, i z tę samą mocą, emocje te wychodziły na powierzchnię.
Dziś jednak, przede wszystkim dzięki cierpliwemu zagłębieniu się we własną historię, znacznie łatwiej przychodzi mi zrozumienie tych dramatów, zapisanych wtedy na kartkach pamiętników. I choć dalej nie czyta mi się ich łatwo, mam w sobie ogromne pokłady empatii dla tej nieźle wówczas pogubionej dziewczyny.
(…) Ci, którzy potrafią rozróżnić szereg różnych emocji, „o wiele lepiej radzą sobie ze wzlotami i upadkami zwykłej egzystencji niż ci, którzy widzą wszystko czarno na białym.
Brené Brown, we wspomnianej przeze mnie książce, wymienia ponad 80 różnych stanów emocjonalnych, które odczuwamy jako ludzie. Rozmaitych, przenikających się nawzajem, z subtelnymi różnicami, często niezwykle trudnymi do wychwycenia. Z szarościami, niełatwymi do przyjęcia. Ja w swoim czarno-białym świecie skrajności żyłam bardzo długo. Było albo strasznie albo wspaniale. Albo kochałam albo nienawidziłam. Albo miałam po co wstawać z łóżka, albo nie miałam po co z niego wstawać wcale. Pomimo przybywających lat, bynajmniej nie przybywało mi pojemności na akceptację szarości będących nieodłączną częścią tego świata. Dopiero mając 30 lat, powoli, małymi krokami, zaczęłam zgłębiać różnorodność świata emocji i dostrzegać ich wielorakie odcienie. I prawda jest taka, że dzisiaj, po wielu latach, nieustannie jestem w tej podróży, nieraz zadziwiając się bogactwem odczuwanych przeze mnie doznań. A jak się z biegiem czasu okazało, czuję ich naprawdę dużo. I tu również potrzebowałam czasu, aby to zrozumieć i zaakceptować.
Po wielu latach poznawania siebie, zadawania samej sobie nieskończonej ilości pytań i zgłębiania własnej historii w poszukiwaniu odpowiedzi, wiem, że taka już jest ta moja natura, a emocje mówiąc zupełnie potocznie, to moje drugie imię. Tak zostałam uwarunkowana i od momentu przyjścia na świat, odczuwam je niezwykle wnikliwie.
Poprzez swoją wrażliwość, chłonę jak gąbka, odbieram, przetwarzam, procesuję i przeżywam, często nie tylko za siebie, ale i przejmując emocje otaczających mnie ludzi.
Zrozumienie i zaakceptowanie tego faktu było tym bardziej trudne, że w moim domu o emocjach nie rozmawiało się dużo. Zawsze lepiej było nie czuć niż czuć, i co najważniejsze, o tych emocjach za bardzo nie mówić. Nie było na to ani czasu ani przestrzeni, praktycznie zawsze znalazło się coś, co w danej sytuacji było ważniejsze i pilniejsze do załatwienia.
To właśnie za dzieciaka, wielokrotnie słyszałam, że jestem przewrażliwiona, szczególnie na swoim punkcie, a moje stany emocjonalne wywoływały niemałe obruszenie. Innymi też słowy, zupełnie zbędne i niechciane obciążenie. Wychowana więc w duchu, że nad emocjami nie ma co się za bardzo roztkliwiać, a przede wszystkim należy nad nimi panować, upychałam co się da do środka, byleby tylko nie stanowić problemu, zawsze przy tym czując, że w jakiś sposób odstaję przez tę moją wrażliwość. I że wciąż nie jestem taka, jak być powinnam. Przez te wszystkie lata wyrobiłam w sobie nawyk siłaczki ogarniaczki, pokazując na zewnątrz bezemocjonalną siłę. Tylko po to, by ktoś dla mnie ważny zwrócił na mnie swoją uwagę i powiedział, że świetnie daję sobie radę.
Jednak jak to z emocjami bywa, one nie znikają, a im bardziej się je upycha i odpycha, z tym większą, często zbuntowaną, siłą pragną się wydostać na zewnątrz – przybierając przy tym, coraz większe ekstrema i najróżniejsze formy wyrazu. Stąd też między innymi być może moje odwieczne zamiłowanie do skrajności. Oraz te wszystkie historie, które przeżyłam, i przez które przebija nic innego jak rozpaczliwa potrzeba zwrócenia na siebie uwagi.
Dziś, po latach terapii i zagłębiania się w świat emocji, doskonale wiem, że to zupełnie nie tędy droga. I na pewno nie moja droga – nie ta, którą chciałabym podążać.
Każdy ma swoją drogę, którą w pewnym momencie świadomego życia, wybiera już na własną odpowiedzialność. Moja droga dziś, to droga przez emocje. Przez głębię, przez czucie, na które tyle lat nie potrafiłam sobie pozwolić.
To droga przez zagłębianie emocjonalnych meandrów i szukanie wszystkich ich odcieni w najróżniejszych przestrzeniach mojego życia. Nie chcę już zaprzeczać, że czuję i że czuję bardzo. Nie chcę udawać, że mnie nie dotyka. Chcę obserwować i wchodzić odważnie tam, gdzie jeszcze niedawno nie miałam śmiałości nawet spojrzeć. I choć jestem i staram się być w tym na sto dwadzieścia procent, w dalszym ciągu mam czasem poczucie, że w temacie emocji dalej jestem początkująca. A i tak dla wielu, na tym etapie, to co robię, bywa zupełnie nie do pojęcia.
To, co postrzegam jako sukces mojej wieloletniej pracy ze sobą, to zrozumienie i akceptację, że nie dla każdego jest taka droga. Że nie muszę tym samym brać do siebie niezrozumienia i braku akceptacji skierowanych w moim kierunku. Że to nie o mnie są ich słowa. Że nie muszę na siłę nikogo zmieniać, dopasowywać siebie tam, gdzie nie pasuję od początku. Próbować wyjaśniać za wszelką cenę i przekonywać, że to jak ja mam też jest normalne. Że nie jestem przewrażliwiona, a jedynie wrażliwa i głęboko czująca.
Moim sukcesem jest uświadomienie sobie, że gdy nie ma się kontaktu z własnymi emocjami, trudno jest zrozumieć emocje drugiego człowieka. Że będąc uwarunkowanym przez własną historię i własne przeżycia, na które często nie chcemy patrzeć, nie dostrzegamy i nie pojmujemy złożoności drugiego człowieka i jego historii.
To sprawia, że nie zawsze potrafimy go zobaczyć i zaakceptować w całości. Też tam bywam. Bywam, bo dziś już wiem też, że nie jestem idealna. Ciągle się potykam, ciągle błądzę, nieustannie też w wielu kwestiach regularnie zaczynam od nowa. Mam swoje przypadłości, których, choć bym bardzo chciała, nie zmienię. I chyba pierwszy raz od dawna, bardzo mi się to podoba.
Moim sukcesem też jest to, że nie chcę już na siłę walczyć. Że bardziej cenię sobie spokojne bycie i przestrzeń na życie, we wszystkich jego kolorach. Nauczyłam się ją sobie dawać, nauczyłam się być, dokładnie w tym miejscu, w którym aktualnie mam się znajdować. Nie jest to łatwa sprawa, ale pozawala na więcej oddechu. A bez oddechu przecież nie ma życia. I to właśnie tę przestrzenią, pełną akceptacji i zrozumienia do tego jak jest, chcę się dzielić z innymi. Dzięki zdobytej świadomości i ciągle rozwijanej uważności, chcę widzieć, i starać się rozumieć. Chcę pytać i się interesować. Chcę jak najwięcej widzieć i słyszeć. Chcę dawać uwagę tam, gdzie jej nie ma. I chcę się ciągle w tym rozwijać, nieustannie pracując ze sobą, ale i z innymi. I o tym jest dzisiaj moja droga.
Ktoś mądry mi kiedyś powiedział, że płacz w samotności nie przynosi takiego samego skutku, jak płacz przy drugiej osobie, bo na samym końcu, wszystkim nam chodzi o to, aby zostać zobaczonym i usłyszanym.
Ja mam do tego nieodparte wrażenie, że dopóki my nie zobaczymy i nie usłyszymy siebie sami, nie mamy w sobie przestrzeni na innych, bo skupiamy się głównie na tym, aby oni zobaczyli nas. Nauczyłam się tego na swoim przykładzie.
Dziś już dostrzegam, że bez widzenia drugiego człowieka w pełni, trudno jest z nim być. Bez akceptacji własnych ułomności, trudno jest pozwolić innym, aby je mieli. Bez miłości do samego siebie trudno jest kochać drugiego człowieka. No bo jak nie wiesz jak kochać siebie, skąd wiesz jak kochać osobę obok Ciebie? W moim odczuciu, żeby pokochać trzeba zaufać. Żeby zaufać trzeba poznać. A żeby poznać trzeba usłyszeć, zobaczyć i zrozumieć. I o tym między innymi jest tworzenie i opowiadanie własnych historii. Dzielenie się nimi, a wraz z tym, wzajemne poznawanie i inspirowanie.
I to co dziś robię na pewno jest to wynikiem mojej własnej historii, która w wielu aspektach potoczyła się tak, a nie inaczej. Nie do końca tak, jakbym mogła to sobie wymarzyć. Ale dziś się już jej nie wstydzę, nie mam do niej żalu. Przede wszystkim mam w sobie wiele miłości, szczególnie do tej dziewczyny, która przez tyle lat, miała nieustanne poczucie bycia nierozumianą. A żeby się z tym uporać, przelewała swoje emocje na papier. Bez niej nie byłoby mnie. I o tym jest dzisiaj moja historia i moje pisanie. O tym jest koncept, który przyszło mi tworzyć. O tym jest moja droga i moje marzenia. O tym jest moje narzędzie i moja metoda.
I za to właśnie kocham pisanie. Bo gdy teraz, na koniec tego tekstu zapytam siebie raz jeszcze – why I write? odpowiem: piszę, aby poznać siebie i zrozumieć, o co mi i we mnie chodzi. Piszę, aby czarno na białym zobaczyć język jakim się posługuję. Piszę, aby codziennie być ze sobą w kontakcie i tworzyć tę najważniejszą w moim życiu relację, która ma wpływ na każdą inną dookoła. Piszę, aby nadać strukturę i aby nazywać to, co jest i to, co czuję. Piszę, aby pamiętać i wspominać. Piszę, aby widzieć jak się zmieniam. Piszę, aby móc się zdystansować.
Na dzień dzisiejszy jednak, i po raz pierwszy w życiu, piszę nie tylko dla siebie, ale i dla świata. Bo gdzieś głęboko wierzę, że dzieląc się kawałkami mojej, ale i innych historii, mogę inspirować do zagłębiania odmiennych przestrzeni. Do eksplorowania różnych języków i rozumienia równoległych wszechświatów.
Wierzę, że być może ktoś, kto ma podobne zmagania, czytając czyjąś historię, zobaczy nie tylko, że wszystko jest z nim w porządku, ale przede wszystkim, że nie jest w tym sam. Bo bycie samemu, tylko we własnym świecie bywa cholernie trudne. Wreszcie piszę więc, aby się skonfrontować i aby tworzyć wspólnotę, czerpiącą w równej mierze z wzajemnych podobieństw, jak i różnorodności.
I na pewno jest w tym moim pisaniu jeszcze wiele innych powodów, o których dzisiaj nie wspominam. To jak u Ishiguro, jedna historia uruchamia kolejną, jak te otwierane w sercu pokoje. Wierzę głęboko, że zapisując i dzieląc się tymi historiami, możemy poznawać siebie samych i siebie nawzajem, a dzięki temu widzieć i rozumieć bliskich nam ludzi, tworząc z nimi zdrowe i głębokie relacje. I to jest kwintesencja nie tylko mojego why I write na dzisiaj, ale i mojego dzisiejszego życia.
K. // the stories of moi