the story about:
styczniowe historie
Mój wyraz twarzy na tym zdjęciu doskonale oddaje wewnętrzne samopoczucie. Niby dobrze, ale jakoś tak trudno. Zrobiłam je wracając z urzędu, po wyrobieniu nowego paszportu i dowodu osobistego. Nowa ja, choć w środku zupełnie stara. Tak zazwyczaj bywa w styczniu.
Nie jest też łatwo zachować hart ducha, gdy za oknem taka szaruga i czasem trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby utrzymać dobrą pogodę wewnątrz. Co jednak najważniejsze – da się! I każdy ma na to swoje sposoby. Ciekawa jestem jaki jest Twój sposób na brak tego słońca?
Ja właśnie wróciłam ze spaceru z moją przyjaciółką i przeczytałam początek tekstu, który napisałam zanim wyszłam. Tym samym, po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że moim sposobem na brak słońca jest czas. Czas dla siebie i czas na bycie z tym, co jest. Czas z bliskimi, czas na aktywności, które nawet jeżeli nie są produktywne, to rozjaśniają rzeczywistość wokół nas. A uwierzcie mi, że nic nie przychodzi mi tak trudno, jak pozwolenie sobie na ten czas. Przecież jest tyle rzeczy, które trzeba zrobić! Jednak, gdy teraz siadam z powrotem, aby pisać dalej, czarno na białym widzę, że znacznie jaśniej układają mi się słowa niż było to jeszcze dwie godziny temu. Zanim sobie ten czas dałam.
A jeszcze na dodatek, z tym czasem paradoksalnie jest tak, że gdy go sobie damy,
w pewien magiczny sposób, zwiększa on swoją pojemność i w tym samym odcinku, jesteśmy
w stanie zrobić znacznie więcej, niż gdybyśmy go sobie nie dali na samym początku. Nie wiem jak to jest, ale jakoś tak jest i u mnie to zawsze działa.
Myślę sobie o tym i dostrzegam różnicę w stosunku do zeszłego roku, kiedy to w styczeń wchodziłam po 4 miesięcznym zwolnieniu lekarskim. Wtedy, pomimo braku słonecznych dni, moja głowa na brak słońca w niektórych aspektach reagowała zupełnie inaczej. Tak jakby bardziej wypoczęta, miałam znacznie więcej przestrzeni na radzenie sobie z otaczającym mnie światem. Gdy miałam ten czas na własną regenerację, automatycznie w moim wnętrzu robiło się jaśniej, pomimo ciemności panującej na zewnątrz. W tym roku, gdy czasu dla siebie i na odpoczynek mam mniej, widzę jak bardzo odbija się to na moim samopoczuciu.
Dlatego to właśnie od zeszłorocznego stycznia, wiedząc już, że można inaczej, nawet w obliczu braku słońca na co dzień, nieustannie zadaję sobie pytania:
Jak poukładać swoje życie, tak, aby móc z tą przestrzenią wchodzić w nowy rok, nie tylko po zwolnieniu lekarskim? Jak ułożyć życie i pracę, aby zewnętrzna niepogoda nie miała takiego wpływu na moje warunki wewnątrz?
Przecież na pewno jest na to sposób i musi się dać to zrobić inaczej. A już szczególnie nowy rok jest do tego idealną okazją. Okazją, aby wprowadzić zmiany. Zmiany, które muszą zacząć działać JUŻ.
Tym samym, dochodzimy do clue tego tematu, jakim jest presja nowego roku, ale i presja czasu. Bo jak nowy rok, to przecież nie ma co go tracić i te wszystkie pożądane przez nas zmiany należy wprowadzać od razu. Jeszcze nie zdążyliśmy się otrząsnąć po intensywnej końcówce roku i świętach, a już pędzimy robić nowe plany, wyznaczać cele i wdrażać nowe postanowienia. Wystarczy tylko, że 1 stycznia minie, a my wymagamy od siebie, żeby natychmiast było dokładnie tak, jak to sobie wymyślimy. Bo przecież jaki nowy rok takie będą kolejne miesiące!
I choć na poziomie świadomym bardzo niechętnie tej presji ulegamy, to nasza podświadomość bombardowana jest impulsami z zewnątrz: nowy rok, nowa ja, nowe cele, nowe plany. I szybko zapominamy, że w takim pędzie, znacznie łatwiej niż w zmiany, wpadamy w stare schematy.
Ja oczywiście piszę tutaj o sobie. Często chciałabym już, natychmiast, przede wszystkim wiedzieć: kiedy, co, jak i gdzie, żeby zaplanować. Mam kilka pomysłów w głowie na to, co chcę robić w nowym roku i bardzo potrzebuję skontrolować, że to wszystko się wydarzy. Zaplanować i ułożyć priorytety. Ulec presji wyznaczania celów. A już szczególnie, z moją rozbudowaną potrzebą kontroli, będącą złudnym gwarantem poczucia bezpieczeństwa, układanie kalendarza co najmniej na 6 miesięcy do przodu, wydaje się być niezbędnym noworocznym zabiegiem, któremu namiętnie co roku ulegam. I nie byłoby w tym nic dramatycznego, gdyby nie nerwowość, która mnie dopada, gdy wiele rzeczy wcale nie chce się potwierdzić już w pierwszym tygodniu. No bo jak to?? Przecież ja chcę to wiedzieć natychmiast!
Dostrzegam tu pewien schemat mojej niecierpliwości występujący na początku każdego roku. Tak było w 2023 i w 2022 roku. I w wielu poprzednich latach. Wiem, bo wróciłam do moich notatek z tamtego czasu i jak to w życiu bywa – historia się lubi powtarzać.
Widzę zatem, że nerwowo oczekuję odpowiedzi od razu, i zamiast dać sobie na nią trochę czasu dramatyzuję i się boję, że nie wyjdzie zawczasu, marnując na to niewyobrażalne ilości energii własnej. A ten kalendarz, jak zresztą co roku, i tak ułoży się po swojemu i zmieni jeszcze 10 razy, zanim przybierze swoją ostateczną formę.
W tegorocznym styczniu jednak dostrzegam coś nowego, i choć momentami może jest on nerwowy, to mimo wszystko równocześnie jest bardzo cichy i spokojny. Tak się złożyło, że nie mam w tym czasie żadnych większych zawodowych zobowiązań i pierwszy raz tak po prostu i zwyczajnie jestem z tym co jest, pracuję z tym co było i bynajmniej nie zaczynam nic od nowa.
Jest to miesiąc rozbiegu, negocjowania ze sobą i ciągłego powtarzania: spokojnie, powoli, nie wszystko na raz i na wszystko przyjdzie moment. Przecież to jest PROCES. Musi się ułożyć.
Co najważniejsze, całkiem nieźle mi to w tym roku wychodzi. Tłumaczę to sobie zapisaną przez siebie historią. Nie wiem czy dostrzegłabym to tak wyraźnie, gdyby nie moje notesy i notatki z poprzednich lat właśnie. To one, gdy do nich zajrzałam, dały mi ten spokój mówiąc: zobacz, już tak było, znasz już ten czas i te emocje. Dokładnie tak jest zawsze na początku. Puść i daj temu płynąć. Przecież nauczyłaś się już, że życie działa najlepiej, gdy pozwalasz mu się wydarzać, a nie kontrolujesz je jak szalona.
I tak, taka jestem mądra, ale pomimo rozwiniętej świadomości własnej i tak łapię się na tym, że ten spokój momentami wcale nie jest łatwy. I odpowiedzią na te momenty jest czas. Oraz dużo wytrwałości i gadania do samej siebie: spokojnie, poczekaj, to wszystko się ułoży. Po tych kilku tygodniach widzę, jakie zbawienne ma to podejście rezultaty.
Postanowiłam więc w tym roku wprowadzić świadomą zasadę, aby nie ulegać presji wyznaczania celów, zaczynania od nowa, a jedynie dać sobie czas na zimowanie i powolny rozbieg. Nie pędzę do przodu na złamanie karku, ale planuję spokojnie, buduję strategię, złożoną bardziej z marzeń niż z celów, bo tutaj również zaszła zmiana w moim podejściu. Stało się to między innymi za sprawą rozmowy jaką miałam z moim kolegą, który zapytany przeze mnie o to, jakie ma marzenia, odpowiedział, że on marzeń raczej nie ma, ma za to cele do spełnienia. Bo z marzeniami to każdy wie jak jest, powiedział. Zatrzymałam się na chwilę nad tym i doszłam do wniosku, że ja mam zupełnie odwrotnie, a od jakiegoś już czasu zamiast wyznaczenia sobie celów wolę stawiać przed sobą marzenia. Dlaczego? Myślę, że z powodu presji właśnie.
W moim zupełnie subiektywnym odczuciu, w stawianiu sobie celów i robieniu dalekosiężnych planów automatycznie jest jakieś zobowiązanie i oczekiwanie. Presja zmuszająca do ich osiągania. Przymus i nie zawsze przyjemne działanie. Ja tej presji nie lubię i dlatego wolę marzyć.
W marzeniach jest wolność, nadzieja i piękno ich spełnienia. Przyjemność, która się tworzy podczas do nich dążenia. Nie ma za to strachu i napięcia, że się nie uda sprostać wyznaczonemu przez siebie zadaniu.
A mnie taki strach potrafi nieźle paraliżować i nierzadko wpływać na efekt końcowy. Przy marzeniach tego nie mam. Mam za to więcej motywacji do działania. To właśnie wszystkie marzenia, które postawiłam przed sobą w zeszłym roku, udało mi się spełnić i zrobiłam to z poziomu – jak się uda to będzie ekstra. Bez presji. Za to jaką dały mi przyjemność!
Wiem, że stoję tu w opozycji do wielu teorii motywacyjnych, ale jakby się nad tym jeszcze głębiej zastanowić, to przecież tak samo realizujemy cele, jak i spełniamy marzenia, nie ma więc tu mowy o jakimkolwiek odbieraniu sobie sprawczości. Ja z pewnością dochodzę do wniosku, że jest to sposób, który znacznie lepiej na mnie działa, niż zakładanie z góry konkretnych scenariuszy, które muszą się wydarzyć. Tym bardziej, że gdy te się nie wydarzą, jakby z automatu świadczą o tym, że to ja nie dałam czemuś rady. Z marzeniami jest inaczej, a przecież te też nie zawsze udaje się spełnić. Jednak ten proces jakoś łagodniej przebiega i jest w nim więcej nadziei na przyszłość, a równocześnie mniej beznadziei skierowanej we własnym kierunku. A tej od wielu lat staram się oduczyć.
I z pewnością zależy to od charakteru, a różnica między celami a marzeniami jest kwestią nomenklatury. Niemniej jednak w roku 2024 chciałabym ustalić kolejną dla siebie zasadę, aby robić więcej tego, co mi służy, nawet jeżeli jest to sprzeczne z ogólnie przyjętą logiką. Bo to ja żyję moim życiem i to ja wiem, co jest dla mnie najlepsze. I nie chodzi o to, aby iść po trupach i nie zwracać uwagi na panujące reguły oraz innych ludzi. Chodzi o to, aby nie przekraczać siebie i tak ustawiać granice oraz swoje życie, aby czuć się w nim najlepiej. W głowie, w pracy i w życiu.
I ja wiem, że wielu się pewnie popuka w głowę i powie mi, że tak się nie da. Ale w moim odczuciu, to dokładnie tak, jak z tym zdaniem: nie mam czasu. Ja wychodzę z założenia, że jak się chce to się da i często jest to kwestia priorytetów.
Dlatego moim hasłem na ten rok jest zdanie: NA MOICH ZASADACH. Może nie wszystko na raz i nie od razu, ale tak zamierzam poustawiać swoje życie i ten rok. Przede wszystkim więc pod siebie, bo tylko wtedy będę mogła dać coś światu.
// the stories of moi
PS Jeżeli chcesz ustalić swoje własne na ten rok zasady, zapraszam Cię na lutowe warsztaty!