the story about:
marzenie
Marzenie. To od niego się wszystko zaczyna. Marzymy o szczęściu, o spełnieniu, o miłości. O byciu lepszą wersją siebie, bogatszą o nowe doświadczenia. Dla każdego może to znaczyć coś zupełnie innego, dlatego nasze marzenia przybierają różną formę, ale to właśnie one motywują nas do działania, rozwoju, i niejednokrotnie, do wiążącej się z tym zmiany. Bez względu na wagę i różnorodność naszych marzeń wymagają one od nas podjęcia wysiłku i odwagi, wytrwałości w działaniu, a przede wszystkim wiary w to, że nam się uda. W marzeniach jest coś magicznego. Są swoistego rodzaju drogą. Pomostem pomiędzy fantazją a rzeczywistością. Trzeba się tylko odważyć i przejść na drugą stronę.
Ta historia będzie o marzeniach. Zaczynam ją pisać leżąc w łóżku o 21.21 w Santa Sofia D’epiro, malutkiej wiosce na samym koniuszku południowych Włoch. Dosłownie i w przenośni, zupełnie pośrodku niczego. Aby się tutaj dostać pokonałam niezmierzoną ilość zakrętów, o wątpliwe bezpiecznej ostrości i szerokości drogi, wspinając się tym samym, na szczyt wielkiej góry. Curva być może powiedzieliby Włosi. I na pewno powiedzieli by tak Polacy. Jak się tu znalazłam? Z bliższej perspektywy – w pogodni za widokiem. Zobaczyłam zdjęcie z tarasu agroturystyki, która się tutaj znajduje, a że miejsce to było w dobrej odległości na mojej drodze, postanowiłam ten widok zweryfikować. W końcu to między innymi dla tych widoków, rozpościerających się przed naszymi oczami, żyje się na tej ziemi. A przynajmniej i na pewno, ja dla nich żyję. Patrząc jednak na całą sytuację z perspektywy dalszej – znalazłam się tu w pogoni za marzeniem. Ktoś by zapytał, całkiem zresztą przytomnie – Santa Sofia D’epiro i marzenie? Spieszę z wyjaśnieniem.
Wymyśliłam sobie jakiś czas temu, że chcę pomieszkać na Sycylii. I chcę dojechać na nią samochodem. Jest to pokłosie mojego innego marzenia, takiego, aby chociaż przez chwilę nie mieszkać w Polsce. 3 lata temu specjalnie w tym celu zaczęłam pracę zdalną i samochodem planowałam dojechać do Portugalii. Ale przyszła pandemia, studia, i inne życiowe zmiany, i tak od tego zamierzenia minęło 36 miesięcy. Przypadek? Właśnie to policzyłam, a zupełnie nie planowałam tej zbieżności w liczbach – dziś jest przeddzień moich 36 urodzin i ja to marzenie właśnie spełniam. No cóż, przypadków podobno nie ma.
Tak się składa, że w ostatnim czasie więcej o swoich marzeniach mówiłam, niż je de facto realizowałam. Wychodziłam z założenia, że do spełniania marzeń trzeba się odpowiednio przygotować. Jest to prawda i nieprawda równocześnie. Oczywiście, dobrze jest mieć warunki sprzyjające, wszystko również dzieje się w odpowiednim dla siebie czasie, ale dzisiaj, będąc na tej drodze do spełnienia swoich marzeń wiem, że po prostu należy je spełniać.
Nie da się przygotować, nie da się przewidzieć, nie da się ubezpieczyć na wszystkie ewentualności. Na pewno jednak, jeżeli coś jest w Twojej głowie i nie możesz przestać o tym myśleć – zawsze warto jest zaryzykować. Bo myśleć, co by było gdyby, nie przestaniesz nigdy.
Nie bez przyczyny piszę tu o przygotowaniu. To moja domena perfekcjonistki. Żeby coś zrobić, muszę być na coś perfekcyjnie gotowa. Na język same nasuwają mi się słowa jednego z moich szefów, który stanął na mojej drodze – better done than perfect powiedział. Prawda jest taka, że do dzisiaj się tego uczę i nie wiem, czy kiedykolwiek do końca uda mi się przyswoić te słowa. Jak to się ma jednak do tematu spełniania marzeń? Marzenia są naszą wizją, idealnym obrazem. Samo sformułowanie „spełniam marzenia” przywodzi na myśl pewnego rodzaju perfekcyjną bajkę. A prawda jest taka, jak ją od tysięcy lat głoszą – że to co w naszej głowie musi się zderzyć z rzeczywistością. Ta z kolei, ma to do siebie, że często różni się od idealnej wizji i wyobrażenia, które zbudowaliśmy w swojej głowie. Plus jest taki, że nie wyklucza się to z pięknem spełniającego się marzenia, jednak również te marzenia okraszone są pewną dozą realności. Ta zawiera w sobie wszystkie kolory.
Te słowa piszę już piątego dnia pobytu na Sycylii, spoglądając na skrawek widocznego z mojej kanapy morza. Jak mi tutaj jest? Jeszcze zupełnie tego nie wiem. Na razie staram się po prostu tutaj być. Jedno co wiem na pewno, to że jest kolorowo. Kolor ten ukazuje się nie tylko w przepięknym otoczeniu, ale i w moim odbiorze rzeczywistości, który już wcale tak jednoznacznie piękny nie jest. Bywa mi trudno, bywa niewygodnie. Jest sporo lęku, więcej radości, całkiem dużo niespokojnej energii. Chciałabym żeby to wszystko było już. Że wystarczyło, że dojadę na Sycylię, uznam że spełniłam marzenie, i od tej pory będzie już tylko pięknie. No bo przecież to marzenie! Nie wymarzyłam sobie w nim tej niewygody, a ona uporczywie, ciągle ze mną tutaj jest. Na szczęście, między innymi właśnie dzięki drodze, którą pokonałam, aby się tutaj dostać, doskonale wiem już, jak to jest z tą niewygodą być.
Droga ta była częścią mojego marzenia. Takim mniejszym marzeniem w większej całości. 2800 kilometrów, przez pół Europy, sama w samochodzie z moim psem na pasażerskim siedzeniu. Wyruszając z Bytomia, w którym odebrałam swój, swoją drogą, również wymarzony samochód, jechałam do celu przez kolejnych 6 dni. O drodze powstanie zupełnie osobna historia, bo było to niezwykłe doświadczenie. Pełne emocji, sprzeczności, wątpliwości i radości. Często wszystkie odczuwane na raz równocześnie. Trochę tak, jak te pierwsze pięć sycylijskich dni. Jednak kiedy ten etap mam już za sobą, a marzenie o drodze zostało spełnione, z dzisiejszej perspektywy, mogę spokojnie powiedzieć, że każda minuta tej drogi, choć wielokrotnie nie była łatwa, to zdecydowanie była spełnienia tego marzenia warta. Ale czy była taka, jak ją sobie wymyśliłam? Powiedzmy, że była porównywalna, choć równocześnie zupełnie inna od mojego wyobrażenia o niej.
I może właśnie tak to jest z tymi marzeniami. Mamy pewną ich wizję, jakiś na nie ogląd, najczęściej idealnie piękny, a to czego się boimy, to porażki, że nie wyjdzie tak, jak zaplanowaliśmy na początku.
Prawda jednak jest taka, że dopóki nie staniemy na drodze do ich spełnienia, nigdy nie będziemy wiedzieć dokładnie na co się piszemy. I nigdy nie będziemy w stanie się na to w 100% przygotować. Zamiast więc myśleć o marzeniach trzeba je po prostu realizować. Mieć w głowie cel i odważnie wchodzić na tę drogę, która prowadzi do ich spełnienia. To ta droga właśnie, kryje w sobie najwięcej niespodzianek. Historii, które nie tylko były nie do przewidzenia, ale które w rezultacie, na samym końcu drogi, składają się na nic innego, jak na spełnione przez nas marzenie.
Czyż zatem w marzeniach nie chodzi o tę drogę do ich spełnienia? I o te przydarzające się po drodze historie? O ludzi, o rozmowy, smaki, widoki, zapachy, przygody? Czy to nie one kształtują całość spełnionego przez nas marzenia? Nasz końcowy jego odbiór? I to, jaką w rezultacie sami napiszemy o tym marzeniu historię?
Tym samym płynnie przechodzę do sedna tej konkretnej opowieści jaką jest historia o marzeniach. Tak się właśnie dzieje, gdy pozwalasz sobie płynąć, rzeczy przydarzają się tak, jak mają się przydarzyć. Historie same składają się tak, aby stworzyć nierozerwalną całość. Jedyne co trzeba mieć to azymut w głowie. A azymutem tej historii jest moje marzenie o historiach właśnie. Historiach, które przydarzają się na drodze. Historiach, które tworzą opowieści. Opowieści, które inspirują do kreowania własnej ścieżki.
Marzenie to, kilka lat temu nazwałam moi, co po francusku oznacza ja, o mnie, mnie i moje. W moim osobistym tłumaczeniu, moi to wszystko, co składa się na moją osobę. Moje moi to jest mój świat. To jest moja droga. To moja historia. Moje moi to ja. Moi ewoluuje razem ze mną od lat. Kiedyś było magazynem internetowym, dziś wypuszczam je jako the stories of moi. the stories, bo to właśnie te historie. Te konkretne, które kształtują i budują mój świat. Historie o przeżyciach, doświadczeniach i o ludziach, którzy są nieodłączną częścią mojego moi. Każdy z nas ma swoje historie i każdy z nas ma swoje moi. I właśnie przez pryzmat tych różnych moi, chcę patrzeć i opisywać otaczający mnie świat. Chcę opowiadać historie. I inspirować Was do tworzenia historii o Waszym moi.
Czy jestem na to marzenie gotowa? Zupełnie nie. To jedno z tych marzeń, o którym ciągle mówię, myślę i do którego nieustannie się przygotowuję. To jedno z tych marzeń, które aby ujrzeć światło dzienne – musi być idealnie zaplanowane pod guzik. Patrząc jednak na to, czego w ostatnim czasie nauczyłam się o marzeniach, wiem, że idąc tę dobrze mi znaną i utartą dotąd ścieżką, na jego spełnienie nigdy nie będę gotowa. Najwyższy więc czas, zrobić coś inaczej i po prostu wejść na jego drogę. Drogę, która będzie trudna, wyboista, pełna wątpliwości, lęku i niewygody. Równocześnie jednak, drogę pełną niespodzianek, radości i nieprzewidzianych historii. Tych, które dalej będą kształtować moje moi. Tego akurat jestem pewna.
To trochę tak, jak napisałam we wstępie tej historii. Marzenie jest drogą, pomostem pomiędzy fantazją a rzeczywistością. Trzeba się tylko odważyć, aby przejść na drugą stronę. Bój się i rób – to kolejne, ważne dla mnie słowa. Ja na razie jestem na moim moście, na mojej drodze do spełnienia marzenia. Postawiłam pierwsze kroki. Moja fantazja o tym, jak to będzie wyglądać, powoli staje się rzeczywistością. Na ile się ze sobą zderzą? Na ile się rozbiją, a na ile zbiegną w jedną całość? Tego jeszcze nie wiem, i wiem, że się nie dowiem do samego końca. Dopiero patrząc na minione doświadczenia z dystansu, możemy stwierdzić, jaki mamy do nich ostateczny stosunek. A i ten z biegiem czasu się zmienia.
Dlatego właśnie wierzę w historie. W to, że warto jest je tworzyć. Zapisywać. Opisywać marzenia z perspektywy ich spełniania i spełnienia. A potem wracać do nich z czasem. Zauważać jak nasza percepcja się zmienia.
Wierzę też głęboko, że wchodząc na drogę, której cel gra w Twoim sercu, wchodzisz na tę, która zaprowadzi Cię w Twoje miejsce. Gdziekolwiek ono na samym końcu będzie.
I może nie będzie ono dokładnie takie, jak sobie to z początku wymarzysz. Mój widok z Santa Sofia D’eporio wcale nie był powalający. Nie z powodu swojej ułomności, ale przez wszystkie te zapierające dech w piersiach krajobrazy, które zobaczyłam po drodze w to miejsce. Dokładnie te, których zupełnie nie planowałam na początku. A Santa Sofia D’eporio swoją drogą, być może nie przyniosła pożądanego przeze mnie widoku, ale podzieliła się ze mną zupełnie inną historią, którą na zawsze będę miała w sercu. To historia na kolejną opowieść.
Tymczasem więc, co ma wyjść z tych naszych marzeń, wyjdzie. Nigdy jednak się nie dowiemy, jeżeli nie spróbujemy. Nie postawimy pierwszego kroku i nie pozwolimy historii popłynąć. O tym, co najlepiej jest robić po drodze, opowiada załączone do tej historii zdjęcie. Zrobiłam je 1 stycznia 2023 roku. Ten rok taki będzie. Tym samym, zapraszam Was dzisiaj z całego serca, abyście wybrali się razem ze mną w drogę.
Drogę, która nazywać się będzie the stories of moi. O tym, co się na niej wydarzy, dowiemy się, nie inaczej, jak po drodze. Jedyne zatem, co mogę napisać na koniec to – let’s enjoy the ride.
// the stories of moi