Imadeit

the story about:

I made it

The day I eat pasta in Italy, will be the day I know I made it.

W moim przypadku niekoniecznie pasta, nie za bardzo ją lubię, ale na pewno kawa wypita z tym widokiem kilka dni temu, jest dla mnie dokładnie tym, o czym są te tytułowe słowa. I tak, będzie to tekst ku pochwale mojej własnej osoby.

Kiedy osiem miesięcy temu wyjeżdżałam z Sycylii, dokładnie z tego samego miejsca, w którym dziś tę kawę piję, wiedziałam, że wracam do Warszawy tylko na chwilę i przede wszystkim po to, aby spełnić kilka marzeń oraz zrealizować kilka wyznaczonych samej sobie celów. I że prędzej czy później na pewno tu wrócę i na pewno zrobię to znowu na dłużej. Wtedy myślałam, że będzie to prędzej, niż się w rzeczywistości stało, ale zdarzyło się tak tylko dlatego, że razem z realizacją postawionych przed sobą zadań, wydarzyło się znacznie więcej, niż mogłam się tego wówczas spodziewać.

Gdy w Warszawie otworzyłam jedne drzwi, za chwilę otworzyły się przede mną kolejne. Realizacja jednego zadania, postawiła przede mną następne wyzwania, o których jeszcze osiem miesięcy wcześniej, nawet nie myślałam, że będą możliwe. Miałam je w głowie, ale w znacznie dalszej perspektywie. Cele, które postawiłam przed sobą będąc tutaj na Sycylii, w trakcie ich realizacji nabrały rozpędu w różnych, niekoniecznie wówczas planowanych przeze mnie kierunkach. I sięgnęły znacznie szybciej i znacznie dalej, niż sobie to zakładałam na początku. 

Ostatnie osiem miesięcy to dla mnie miesiące intensywnej pracy bez przerwy, niejednokrotnie na kilka etatów jednocześnie. To wytrwałość, upartość, sięganie daleko i elastyczność na zmiany, które przydarzyły się po drodze.

To warsztaty z pisania, z których powstały spotkania twórcze, to warsztaty biznesowe, na kanwie których powstał właśnie program szkoleniowy, niebawem realizowany w kolejnych zespołach. To równolegle moja praca na etat i zarządzanie własnym zespołem. To wywiady, rozmowy i teksty, które jeszcze nie miały czasu, aby ujrzeć światło dzienne i cały czas cierpliwie czekają na swoją kolejkę. I wreszcie, to cała koncepcja the stories of moi, którą ciężko jest zmieścić w jednym wszechświecie, a co dopiero na jednej kartce papieru, o której tak wiele tutaj mowy. 

I choć wszystko to, co wydarzyło się w czasie tych ośmiu miesięcy, otworzyło przede mną jeszcze więcej, to…

… dziś, siedząc tu, dokładnie na tym samym tarasie i patrząc się w moje ukochane morze, wiem i mówię sobie głośno: I fucking made it. Sama. Każdą jedną z tych rzeczy po kolei. I jestem z siebie cholernie dumna z tego powodu. 

Po co ja jednak o tym wszystkim mówię? Bynajmniej nie dlatego, że szukam zewnętrznego poklasku, jak widać mam go wystarczająco dużo sama od siebie. Czy nie mogłabym zatem zachować tej historii tylko dla siebie? No nie mogłabym, chociażby dlatego, że podczas czy to spotkań czy warsztatów, które miałam przyjemność prowadzić, pojawiło się sporo głosów:

 

Jak to tak, zachwycać się sobą? Jak to tak, być dumnym z siebie i z własnej pracy? Przecież to obowiązek i chleb powszedni każdego człowieka. Robota, którą należy po cichu wykonywać, a nie powód do wyróżniania, nagradzania, doceniania. Bo niby dlaczego? Udało się przecież. Nic nadzwyczajnego!

I ja zawsze stać będę w opozycji do tego, i będę chodzić i głośno powtarzać, że to właśnie coś zupełnie odwrotnego. I że nie ma zupełnie nic złego w zachwycaniu się swoją osobą, ani jakimkolwiek osiągnięciem własnym. I że siebie trzeba doceniać. Z siebie trzeba być dumnym. Siebie należy zauważać i siebie samego należy wspierać. Dokładnie tak samo, jak robimy to w relacji z innymi ludźmi. No bo właściwie dlaczego tak trudno przychodzi to w stosunku do siebie? Dlaczego tak mało czasu poświęcamy na to, co w nas dobre, a z taką łatwością przychodzi nam własna krytyka? Dlaczego nie umiemy i nie lubimy się sobą zachwycać? Widziałam to przez ostatnie miesiące wiele razy na własnych oczach. I doskonale znam to z własnego doświadczenia.

Równocześnie jednak, przez ostatnie lata, przekonałam się także na własnej skórze, że z doceniania samej siebie płynie więcej wewnętrznych korzyści niż zewnętrznej ujmy.

Doceniając siebie samą motywuję się na dalej, wzmacniam pozytywnie swoje własne samopoczucie. Wspieram się i wyposażam w narzędzia do kolejnych działań. Jestem sama dla siebie dobrym przyjacielem, kompanem czy rodzicem. Doceniając sama siebie mniej polegam na ocenie innych i nie uzależniam swojej wartości od drugiego człowieka. Niejednokrotnie łatwiej też, przychodzi mi właśnie docenienie tej drugiej osoby. Przestałam być tak bardzo surowa. Wreszcie, i co dla mnie było najważniejsze, doceniając samą siebie zbilansowałam swojego wewnętrznego krytyka, przechylając jego szalę na bardziej równoległą niż pochyłą, w imię swojego zdrowia psychicznego.

I pewnie mogłabym znaleźć jeszcze wiele innych powodów, naukowych dowodów, ale wystarczy mi dokładnie to, co napisałam do tej pory. W końcu to moje doświadczenie i moja historia. Nie wszystko musi być najlepsze, aby być z tego dumnym. Oczywiście też, co głośno należy powiedzieć, jak we wszystkim, ważny jest balans oraz odpowiednio ustawiona granica. Niemniej jednak bardzo serdecznie takie podejście do tematu zachwycania się sobą polecam.

A zanim ruszę dalej do przodu spełniać kolejne marzenia, przez następne dwa miesiące będę pić kawę z tym oto widokiem, powtarzając sobie przy tym pod nosem: I fucking made it. 

I na sam koniec, jeszcze Cię tylko zapytam:

Za co Ty dziś przybijasz sobie piątkę?

Weź kartkę papieru i napisz o tym swoją historię 😉 

// the stories of moi

Scroll to Top